Jeszcze kilka lat temu, gdybyście zapytali mnie, czy poddam się procedurze in vitro – wyśmiałabym Was. Wobec tej metody byłam nastawiona całkowicie na NIE. Jednak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i w niedługim czasie zmieniłam swoje podejście do tej metody

In vitro – moja dawna opinia
Metoda in vitro, czyli metoda pozaustrojowego zapłodnienia, zawsze budziła we mnie wiele kontrowersji. Wydawało mi się, że to zabawa w Pana Boga. Chcemy ominąć to, co jest bardzo naturalne dla człowieka i bawić się w stwórcę, dawcę życia i śmierci. Uważałam, że to niesprawiedliwe, że jednym zapłodnionym komórkom daje się życie, umieszczając w ciele matki, a inne skazuje się na śmierć w probówce.
Byłam zdania, że skoro same kliniki nie dają 100% pewności, że in vitro jest skuteczną metodą na zajście w ciążę, to jest to wyrzucenie pieniędzy w błoto. Badania, leki, stymulacje, a w końcu i sam zabieg sporo kosztuje. A w przypadku niepowodzenia te pieniądze przepadają bezpowrotnie, powodując ból psychiczny, etyczny, moralny. Wydawało mi się, że decyzja o pozaustrojowym zapłodnieniu była szczytem egoizmu i dążenia do posiadania dziecka za wszelką cenę.
Uważałam też, że jest to metoda pójścia na łatwiznę. Tak, dziś biję się za takie myślenie w pierś.
Oczywiście to wszystko były moje poglądy, odnosiłam je tylko i wyłącznie do mojej osoby. Nie narzucałam swojego zdania innym, nie szydziłam z osób, które w ten sposób zaszły w ciążę i miały upragnione dziecko. Nie mówiłam o tym, że dzieci urodzone z in vitro mają bruzdę na czole, czy coś w tym stylu.
Nie, nigdy nikogo nie piętnowałam za to, jaką decyzję podjął. Ale kilka lat temu miał mocno sprecyzowany pogląd na nie, jeśli chodzi o tą metodę. Każdy ma prawo decydować o sobie i mnie nic do tego, nawet jeśli z tym się nie zgadzam.
Jednak życie pokazało, że czasem perspektywa postrzegania świata zmienia się pod wpływem własnych doświadczeń.
In vitro moja obecna opinia
Jak głosi znane powiedzenie – punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. W moim przypadku to powiedzenie się sprawdziło. Przedłużające się starania o dziecko, coraz to nowe badania, które musiałam robić, leki, które brałam i niepowodzenia powodowały frustrację.
Pisałam Wam o tym, jak znalazłam się na krawędzi szaleństwa, kiedy z każdym kolejnym miesiące test uparcie pokazywał jedną kreskę i przychodziła miesiączka. Mój instynkt macierzyński był tak silny, że nie mogłam poradzić sobie z faktem, że nie mogę normalnie, naturalnie zajść w ciążę.

W końcu po półtora roku udało mi się zajść w upragnioną ciążę, ale po trzech miesiącach zakończyła się poronieniem. Po kolejnych trzech miesiącach wydarzył się cud – udało mi zajść w kolejną ciążę i donosić ją szczęśliwie. Niestety, kiedy Janek miał rok, rozpoczęliśmy starania o kolejne dziecko, ale te starania do dnia dzisiejszego (prawie 4 lata starań) są bezowocne.
Za mną dwa kolejne poronienia, dwie próby inseminacji, wiele badań, przyjętych hormonów i długiego leczenia, które nie przynosi skutków.
Kiedy wpadam w rozpacz i nostalgię, kiedy idę do lekarza, żeby usłyszeć, że pęcherzyk znowu nie urósł lub znowu nie pękł, mam ochotę coś rozwalić lub zakopać się pod kocem i nie wychodzić spod niego. Mam ochotę wyć do księżyca.
Wiele osób mówi, wyluzuj masz już dziecko, spinanie się źle wpływa starania. A te słowa jeszcze bardziej denerwują i wpędzają w jeszcze większe poczucie bezsensu i pustki.
W takich chwilach jak ta, doskonale rozumiem pary, które starają się o dziecko i nie mogą go mieć. Rozumiem co to znaczy poczucie beznadziei, co to znaczą kolejne badania, niezadowalające wyniki, kolejne tabletki, które należy przyjmować. Rozumie jak w pewnym momencie uciążliwe stają się wizyty u kolejnych lekarzy, jaka towarzyszy temu niepewność. Wiem, jak to jest zyskiwać nadzieję i za chwilę tracić ją z łoskotem. Wiem, co to znaczy znaleźć się na granicy szaleństwa. Wiem czym jest depresja staraczki, wiem jak trudno z nią walczyć. Wiem też, jak z każdym dniem coraz trudniej jest przywdziewać maskę uśmiechu, beztroski, kiedy w środku wszystko płacze i cierpi. Wiem, jak trudno jest odpowiadać na pytania o dziecko, jak trudno znosić widok kobiet w ciąży i kolejnych informacji o ciąży czy narodzinach w Twoim otoczeniu.
Dlatego zmieniłam swoje podejście do in vitro. Poczytałam, rozmawiałam z lekarzem i teraz wiem, że dla wielu par to ostateczność, to jedyna nadzieja na zajście w ciążę. Nie jest to szczyt egoizmu, to zaspokojenie naturalnej potrzeby powiększenia rodziny. To próba, po którą sięga się w ostateczności.
Nie jest wcale tak, że po dwóch nieudanych miesiącach starań, lekarz kieruje Cię na in vitro. Nie, najpierw musisz przejść szereg badań, wyeliminować te choroby, które można wyeliminować lekami. To cała procedura. Owszem metoda może skończyć się niepowodzeniem. Ale wiesz, że próbowałaś się leczyć. Wiesz, że zrobiłaś wszystko, co było możliwe, aby zajść w ciążę i urodzić dziecko.
Koszty leczenia niepłodności są naprawdę duże, obciążają nie tylko portfel pary, ale również ich psychikę. Niejednokrotnie pary nie wytrzymują tego napięcia, związanego ze staraniami i kolejnymi niepowodzeniami i się rozstają.
Gdybym dziś stała przed wyborem dalszego leczenia, wybrałabym metodę in vitro. Choć na chwilę obecną, jako para posiadająca dziecko poczęte naturalnie nie łapiemy się na żadne dofinansowania tej metody. A obecna sytuacja finansowa nie pozwala nam na zgromadzenie sumy potrzebnej na prywatne poddanie się metodzie in vitro.
Dopóki nie znalazłam się w sytuacji wielomiesięcznych starań o zajście w ciążę, nie poznałam osób, które starają się dwa, trzy lata, a także takich, które poddały się metodzie in vitro. Po wielu rozmowach, doszłam do wniosku, że tylko osoba, która tak naprawdę doświadczyła bezowocnych starań, jest w stanie zrozumieć drugą osobę i jest w stanie zrozumieć tych, którzy decydują się na in vitro.
Dziś jestem zwolenniczką tej metody, zwłaszcza, że znam kilka par, którym ta metoda pomogła i mają dziś zdrowe, uśmiechnięte dzieci, a z ich domu zniknęła pustka.
Nie można czegoś negować, jeśli do końca nie zna się motywacji działań drugiej osoby. Każdy ma prawo do szczęścia, a to jaką drogą to osiągnie, to nie nasza sprawa. Ważne, aby po drodze nie krzywdził innych.