Wielomiesięczne staranie się o dziecko to bardzo duże obciążenie psychiczne, zwłaszcza dla kobiety. Kiedy wokół siebie widzisz kobiety w ciąży lub matki z małymi dziećmi, ukradkiem połykasz łzy. Kiedy w twoim najbliższym otoczeniu rodzi się dziecko, zamykasz się w pokoju, zakopujesz się pod koce i chcesz zniknąć. A kiedy ktoś chce dać ci psychiczne wsparcie podczas starań – odrzucasz je

Martyna zaszła w ciążę w dwa miesiące po ślubie, a Baśka jest w ciąży, ot tak, bo wczoraj pomyślała, a za miesiąc już chwaliła się testem na facebooku. A siostra cioteczna nawet nie wie, kiedy to się stało. Krysia chciała podróżować, zwiedzić świat, zrobić karierę, NIESTETY głupia ciąża jej w tym przeszkodziła. Ania nie chciała dziecka, no ale co zrobić, przecież nie usunie. Z takimi i innymi historiami miałam do czynienia, kiedy starałam się o ciążę. Każda taka wiadomość była dla mnie ciosem, spychającym mnie ku otchłani…
Każdy dzień spóźnienia dawał mi nadzieję, ale kiedy robiłam test lub przychodziła miesiączka, rozlatywałam się, rozklejałam. Miałam poczucie porażki, poczucie, że nie jestem stuprocentową kobietą. Byłam pusta i wypalona w środku.
Mój ból podczas starań, z jednej strony potęgowały wiadomości o kolejnych ciążach bliskich lub dalszych przyjaciółek. Z drugiej strony teksty tupu:
– „na was już chyba pora”;
– „macie mieszkanie, prace, brakuje Wam do szczęścia dziecka”;
– „dzieci są fajne, na co czekacie”;
– „zegar biologiczny tyka, młodsi nie będziecie”;
bolały i raniły. Jak na nie odpowiedzieć? Kiedy mówiłam szczerze, że staramy się o dziecko już jakiś czas, kazano przewietrzyć mi głowę, bo na pewno się spinam za bardzo. Gdy odpowiadałam, że mam problemy zdrowotne, mówiono „bzdury, lekarze tylko wymyślają, żeby kasę wyciągać”. Takie teksty najbardziej bolały w święta, w czasie, gdy wszyscy życzą ci jednego – DZIECKA. A Ty wiesz, że robisz wszystko, aby ono się pojawiło, ale przegrywasz walkę ze swoim organizmem.
Zdarzało się, że instruowano mnie, kiedy należy współżyć, bo na pewno robię coś źle. „Nie wiesz kiedy masz dni płodne? Tylko seks w te dni da ciążę” – serio? Nie wiedziałam. Przez kilka miesięcy starań chyba źle do tego podchodziłam!
Wstydziłam się mówić, o tym, że nam się nie udaje, że mimo wielu prób nie potrafię zajść w ciążę. Być może dlatego, że spotykałam się z osobami, które nie miały tych problemów, nie rozumiały tego, dla których zajście w ciążę było jak pstryknięcie palcami. Uśmiechałam się głupio, a moje serce kłute były tysiąckrotnie mikroskopijnymi szpileczkami.
Zafiksowałam się na punkcie zajścia w ciążę. Byłam w stanie zrobić wszystko, by test był pozytywny. Niektórzy mówili – odpuść sobie. I co z tego, ze wyjechaliśmy, spędziliśmy przemiły weekend, podczas którego pierwszy raz od dłuższego czasu nie myślałam o zajściu w ciążę i po prostu cieszyłam się mężem i jego bliskością? Co z tego, ze powiedziałam DOŚĆ – odpuszczam sobie monitoring cyklu, co ma być to będzie? Co z tego, kiedy nie przyniosło to rezultatów? A każde pytanie o powiększenie rodziny, wciąż rodziło poczucie krzywdy?
Przez dwa lata starań chodziłam jak zombie, moje serce, moja psychika była tak poranione, że dziwię się, że mogłam w ogóle normalnie funkcjonować. A ja co rano, ubierałam się i wkładałam na twarz maskę, by inni nie widzieli mojego bólu i cierpienia. Uciekałam w sport, żeby nie myśleć o porażce, która miesiąc w miesiąc do mnie przychodziła. Byłam w rozsypce. Być może dlatego, że zawsze była perfekcjonistką, zawsze osiągałam to, co sobie zamierzałam. Być może moje marzenia o idealnej wieloosobowej rodzinie zaprowadziły mnie na skraj przepaści emocjonalnej?
Nieoczekiwane psychiczne wsparcie podczas starań
Moje myśli z tamtego czasu starań o ciążę były straszne, nawet nie chcę ich tu przytaczać. Dość, że powiem, że wyzywanie siebie od skończonych k…rw i innych były dla mnie na początku dziennym. Odsunęłam się od męża, traktowałam go przedmiotowo. Ale on przy mnie trwał, pomimo wszystko. Nawet kiedy rzucałam w jego stronę niewybrednymi uwagami, nawet kiedy mówiłam, że nie chcę już z nim być. On przy mnie trwał. Wspierał mnie. Był tym, który łagodził ból, tym który dawał nadzieję. Choć nie chciał słyszeć o inseminacji, in-vitro czy adopcji. Po prostu był. Dzięki niemu nie zsunęłam się w otchłań szaleństwa.
Wiedziałam, że mam przy sobie skałę, która nie pozwoli mi runąć w dół. Chyba, dzięki mężowi, pewnego dnia po prostu weszłam do przychodni i znalazłam nieocenioną pomoc psychologa. Rozmowa, szczera, długa rozmowa, oczyszczenie ze wszystkich wątpliwości, skrywanych uraz, obaw, smutków – pozwoliły mi na nowo uwierzyć w siebie, w to, że dam radę pokonać problemy z płodnością. Potrzebowałam takiego kopa z zewnątrz, kopa osoby niezaangażowanej, która stoi z boku i lepiej dostrzega pewne niuanse. Dzięki pomocy psychologa postanowiłam, że będę otwarcie mówić o swoich problemach, nie będę chować głowy w piasek, nie będę uśmiechać się pół gębkiem i mówić „jeszcze nie teraz”.
Zaczęłam otwarcie mówić, że mamy problemy z zajściem w ciążę, które wiążą się z chorobami. Przestałam obwiniać się, że niepłodność to moja wina. Nie wygram przecież z organizmem. Przestałam traktować się jak niepełnowartościową kobietę. Sesje z psychologiem dały mi siłę i otworzyły na świat. Sprawiły, że zrozumiałam, że z tej walki wyjdę tylko silniejsza. I o to, po dwóch miesiącach od mojego pierwszego spotkania z psychologiem, okazało się, że jestem w ciąży.
Wszystkim staraczkom, chciałam powiedzieć, że czasem pomoc przychodzi niespodziewanie, nagle, nie wiadomo w którym momencie. Ale gdy ktoś wyciągnie do nas rękę, uciśnijmy ją i pozwólmy się wyciągnąć na powierzchnię.