1800 gram to nowy film, który dopiero co wszedł na ekrany naszych kin. To kolejna produkcja, która pokazuje, że czas świąt Bożego Narodzenia ma niezwykłą moc, w trakcie której dzieją się cuda. Czy warto zobaczyć ten film?

Adopcja dziecka to temat, o którym dużo się nie mówi i rzadko jest poruszany w filmach. Kiedy zobaczyłam reklamy produkcji „1800 gram” i temat, który porusza, chciałam ją bardzo zobaczyć. Nie wiem na co liczyłam? Że będzie to film zabierający poważny głos w debacie nad adopcją? Że TVN-owska produkcja poruszy serca? Że obejrzę ambitny film, z dobrze znanymi aktorami?
Film zaczyna się bardzo ambitnie. Poznajemy Ewę (w tej roli Magdalena Różczka), która od 10 lat jest dyrektorką Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego i każdego dnia walczy jak lwica o swoich podopiecznych. Dzieciom poświęciła swoje życie zawodowe i prywatne. Kobieta jest córką sławnej matki, która angażuje się w pomoc dla Afryki, przesuwając swoje dzieci na margines zainteresowania.
Ewa, owszem pomaga dzieciom, szuka im nowych rodziców, ale robi to tak mocno i tak makiawelicznie, że nie zauważa problemów swojego ośrodka. Dobra gospodyni nie jest więc świetną menedżerką, co sprawia, że ośrodek będzie musiał zostać zamknięty. W międzyczasie jednak jego życie toczy się swoim torem, ludzie dalej przychodzą po dzieci, a panie opiekunki muszą szukać im nowych domów.
Na drodze Ewy, staje przypadkowy mężczyzna – Wojtek. Czy odmieni zimną i wyrachowaną panią dyrektor? Jaką tajemnicę w sobie nosi? I czy faktycznie jest malarzem?
Tego Wam nie zdradzę, nie chcę odbierać Wam zabawy podczas seansu.
1800 gramów – moja opinia

Niewątpliwą zaletą filmu jest fakt, że porusza on trudny i społecznie potrzebny temat. Pokazuje, jak mniej więcej wygląda praca w tego typu ośrodku, kto się do niego zgłasza, aby oddać dziecko czy je adoptować.
Z tymże w tym wszystkim miałam wrażenie, że problemy kobiet, które oddają dziecko lub którym dziecko jest zabierane są traktowane po macoszemu. Dość powiedzieć o postaci granej przez Aleksandrę Popławską. Matka schizofreniczka, której zabierają dziecko. Ciekawy temat, ale w ogóle nie pociągnięty dalej, urywający się w pewnym momencie. Podobnie jest z postaciami rodziców adopcyjnych, którzy najpierw chcą adoptować dziecko, ale kiedy okazuje się, że dziewczynka ma problem ze słuchem wycofują się. I tu znów zabrakło mi głębszego rysu psychologicznego. Rozczarowało mnie również to, że na koniec zmarginalizowano postać Adasia – do końca nie wiadomo, co się z nim stało.
Oglądając „1800 gramów” miałam wrażenie, że twórcy filmu skaczą od tematu do tematu, od postaci do postaci, zaznaczając jedynie symbolicznie ich „wkład” w całą historię.
Pierwszoplanowe postacie są raczej sztampowe. Ewa jest zimna, wyrachowana i nie potrafi kochać, Wojtek jest niby wyluzowany. Nie mniej jednak chylę czoła przed kreacjami drugoplanowymi – Aleksandrą Popławską i jej kreacją schizofrenicznej matki, a także przed Wojtkiem Mecwaldowskim za kreację „pantoflarza”.
Nie mogę zaprzeczyć, że twórcy filmu pokazali kilka ciekawych pomysłów, które mogłyby być osią napędową filmu. Problem dorastania do macierzyństwa, problem walki z niepłodnością, problem relacji dorosła córka – matka, która nie uczestniczyła w jej wychowaniu, problem przemocy wobec kobiet, czy wreszcie problem samego oddania dziecka do adopcji. Tyle tematów, które aż prosiły się o rozwinięcie. Szkoda, że autorzy scenariusza – Piotr Jasek oraz Jan Holoubek – najpierw zasygnalizowali te problemy, aby finalnie… praktycznie je porzucić i skupić się na wątpliwiej i naiwnej historii miłosnej.
Niestety kiedy akcja filmu zaczyna się robić naprawdę ciekawa, a napięcie rośnie, twórcy zwracają się w stronę tkliwego romansu, który kończy się łóżkowym epizodem. Ten wątek mnie bardzo rozczarował i sprawił, że dalsze oglądanie filmu było próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie czy każdy „świąteczny” film musi mieć romantyczny wątek?
Finał filmu też nie rzuca na kolana. Twórcy „1800 gramów” zupełnie zapominają o pozostałych wątkach, skupiając się na wątpliwym wątku miłosnym. Miałam wrażenie, że zakończenie filmu zostało stworzone na szybko, bez pomysłu, bez polotu. Ot, żeby skończyć.
Moje koleżanki twierdzą, że poszłam ze złym nastawieniem do kina. Może i prawda, bo obiecywałam sobie po tej produkcji dużo. Chciałam obejrzeć dramat, z pięknym zakończeniem i świętami w tle. Dostałam niestety tkliwy romans, w którym zabrakło mi tego czegoś. Zabrakło mi konsekwencji, psychologicznego zagłębienia się w kolejnych bohaterów. Wiem, że miała być to przedświąteczna produkcja dająca nadzieję, pokazująca, jaką magię mają w sobie Święta Bożego Narodzenia, ale wystarczyło nie robić z niej na siłę romansowej opowiastki.
„1800 gramów” zapowiadał się produkcją ważną społecznie. Niestety twórcy filmu nie wykorzystali potencjału tematu. Zrobili z niego romansowego gniota, który przyciągnąć ma do kin, chwytając ludzi za serce, hucznie zapowiadanym tematem adopcji. W filmie za dużo jest uproszczeń czy ludzi wyjętych wprost z żurnala. Za mało tu emocji czy prawdziwych postaci z krwi i kości.
Pierwsza część filmu naprawdę wzrusza i chwyta za serce, niestety druga część to tani romans, który psuje cały początkowy efekt.
„1800 gramów” to kolejny film, który pokazuje, że Święta Bożego Narodzenia mają niezwykłą moc. I jeśli z takim nastawieniem pójdziecie do kina, na pewno będziecie dobrze się bawić.